jastrząb i fasola


na starej szklance z dymnego arcorocu jest pełno rys i odkruszeń. nie inaczej funkcjonuje ten kawałek świata, w którym się okazjonalnie pojawiam. mówię sobie, że no przecież-nieistotne, że pójdę do lasu i wykrzyczę to z płuc. 'domestos do mózgu'. ale nie robię tego, nie robię też niczego poza tym i tamtym. zalegam w kuchni pachnącej maślakami w occie. nad wycinanką drzew, w przerwie dla przestrzeni zaplanowanej między dwoma budynkami, na niewidzialnej nitce wisi jastrząb podobny z tej odległości do choinkowej ozdoby, ptaka origami dyndającego pod żyrandolem. chcę się zerwać i uciec do lasu jak zaszczute zwierzątko, ale nieruchomieję. dostrzegam, że jest tu dobrze tylko wtedy, kiedy zostawia się mnie w spokoju, pozwala nieostrożnie łykać wiatr, zdejmować różowe skarpetki i badać leśną trawę zbyt miękką stopą. tylko wtedy. a poza tym-biegłabym już do ciebie, po linii prostej, po przekątnej, prosto na J., pod twoją ciężką kołdrę.


wieje w nas wiatr i łazimy po tej żyznej ziemi. jesteśmy tu nie po to, po co bywa się zwykle. żył 65 lat, żył 80 lat a w tym wszystkim J. zbierająca kasztany do szkoły, na lekcję, bo pani kazała, to zbieramy. więc żył tyle i tyle a w tym wszystkim my, ze szkolnym zadaniem w głowach, tak daleko myślenia o śmierci, o tym, że pod ziemię kiedyś tam, pierwsza gruda ziemi rzucona-czyją ręką? ziemia póki co to pod paznokcie, na mokre i zimne od kasztanów opuszki palców, w bawełniane torby wypełnione dźwiękiem spadania i piachem z cmentarnych alei.


a ja patrzę na to wszystko przez szkiełko dymnej szklanki, przypominam sobie wciąż jak było kiedyś. balkonowy pstryczek elektryczek, dwa wyrobione, chyboczące się kafelki: jeden od światła wewnątrz, drugi od tej samotnej żarówki zamkniętej w słoiku na balkonie porośniętym fasolą. fioletowosine, gładkie nasiona w nieregularne czarne plamki. kusząca tajemnica zielonych, ciężkich strąków pnących się wokół metalowej barierki, której nie chciała trzymać się farba. włochate ogony, miękka wyściółka wnętrza, wklęsłe ślady po nasionach zagrabionych bez powodu-dla przyjemności przesypywania ich z dłoni do dłoni, dla chowania ich po kieszeniach i zanurzania palców w przyjemny dźwięk uderzania o siebie nakrapianych, twardych łupinek. 


jak z kasztanami. przypominam sobie o dziecięcej potrzebie docierania do ich wnętrza. nie wiem czy gdziekolwiek docieram dziś. za ogrodzeniem posadzono nowy las pod nowe [już nie moje] odkrycia.

Comments

  1. Całe dzieciństwo zbierałam kasztany i żołędzie na cmentarzu. Nie smuciłam się, bo nie wiedziałam, że trzeba. A tam pod ziemią kolejka, miejsca coraz mniej.
    Wyobrażam sobie, że nowe odkrycia, w nowym lesie, będą zupełnie nie podobne do tych dawnych odkryć. Tylko w uczuciach wciąż w kółko to samo się odkrywa.

    ReplyDelete
  2. U Ciebie marzy mi się i wspomina najpiękniej :)

    ReplyDelete
  3. czytanie Ciebie to jak czytanie Schulza.

    ReplyDelete

Post a Comment