studnia i pieczone jabłka





niesprawna wentylacja przynosiła z niższych pięter słodki zapach pieczonych jabłek. wyczuwaliśmy w tym pewien estetyczny zgrzyt. zapach nie pasował tutaj. blok powinien pachnieć czymś mniej oswojonym. odgrzewaną pomidorówką, frytkami powycinanymi niezgrabnie z ziemniaków przyniesionych z piwnicy, kawą po turecku. mimo wszystko jednak jabłka. pieczone, skwierczące jak w ognisku. pewnie otulone kołdrą ciasta pęczniejącego w piekarniku.
zapach wypełniał łazienkę. mościł się w przestrzeniach po kafelkach, które odpadły tego lata podczas największych upałów. nie zachodzi tu jednak żaden związek przyczynowo-skutkowy. upały pozwoliły zachować fakt w pamięci. zbieraliśmy z podłogi ten śmieszny, różowy pyłek po fugach, które kruszyły się jak sparciałe gumki przy kapturze. podziwialiśmy w skupieniu te plamy szarego kleju, układające się, jak tłuste cumulusy, w kształty zwierząt i ludzi. i w tym wszystkim pieczone jabłka.
długo siedziałam w kucki na okrągłym dywaniku z frędzlami. blok pęczniał pode mną i wydawał na świat ciche sapnięcia. wtedy, wyobrażając sobie piętra identycznych purpurowych dywaników, zwielokrotnione wgłąb łazienkowego pionu, przypomniałam sobie o wilhelmie rabinowiczu i znalazłam się w studni. 
na naszym podwórku studnia wyrastała z betonowych schodów, była naroślą na ich chropowatym ciele, kuszącym przecinkiem w przestrzeni. czarną, rozszerzoną źrenicę studni przykrywały sparciałe deski. miały nas uchronić przed tragiczną śmiercią w cielsku sztywnej, pionowej gąsienicy. przykładaliśmy nosy do szpar podarowanych nam przez czas, wdychając zapach mchu i wilgoci. małe, czerwone pajączki omijały nasze ogromne twarze, wędrując korytarzami desek w sobie tylko znanym kierunku. czasem rozmawialiśmy ze studnią ale odpowiadała nam przekornie tym samym głosem, zwielokrotnionym jedynie o wiedzę z ziemi i wody, której jeszcze wtedy nie potrafiliśmy przyswoić. wrzucało się więc do środka różne paprochy i małe kamyki, chociaż nie było nam wolno. pokusa nasłuchiwania jak długo będą spadać gasiła wyrzuty sumienia. była chłodna jak powietrze idące z wnętrza ziemi. wyrastała gęsią skórką na gorących od słońca głowach.
dziadek opowiadał kiedyś historię o człowieku, którego zabrała studnia. myślę, że próbowaliśmy się z nim skontaktować. zaciskam palce zimnych stóp na purpurowych frędzlach, zdając sobie sprawę, że na 11 piętrze wieżowca trudniej o sedno podziemnych spraw.

i nadal próbuję.





Comments

  1. Lubię zapach szarlotki... pieczone jabłka przypominają dzieciństwo, ale mieskzanie w bloku zawsze jakoś mnie tak ciągnęło w dół, chyba rozumiem, co napisałaś.

    Pozdrawiam :*

    ReplyDelete
  2. 11 piętro wieżowca jest jak najwyższy krąg studni. Pod spodem kręgi odgłosów i zapachów, w tym jabłek. Zapach jabłek ma tę dziwną właściwość, że przenika. Ciekawe, że np. zapach wiśni - nie. Zazwyczaj kojarzą się z dzieciństwem bo przecież każdy dzieciak po prostu musi rwać jabłka z drzewa. Czasami jak w piosence: "u babci jest słodko, świat pachnie szarlotką" dochodzą wspomnienia.

    pozdrawiam

    ReplyDelete
  3. Wiśnie są "wytrawne", trzeba nauczyć się ich smaku. A najlepsze jabłka rosną u sąsiadów. W każdym razie tak wydaje się dzieciom.
    Przypomniały mi się dawne kamienice, które posiadają podwórka-studnie. Smutne podwórka.

    ReplyDelete
    Replies
    1. topografię mojego miasta mogłabym wyznaczać smutnymi podwórkami.

      Delete
  4. Ten latawiec... Czuję się taka stara...

    ReplyDelete
    Replies
    1. ja też, czasem. a innym razem wręcz przeciwnie. może to moje słynne 'w pół kroku'.

      Delete
  5. musimy czekać na tramwaje, na ciepłą wodę, pomidorową, jabłka
    na Godota

    życie jest sumą prób i błędów

    ps próbuj, z każdego piętra.

    ReplyDelete
  6. Ciekawie opisane. Czekam na jeszcze więcej.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Dziękuję. "Więcej" pojawia się co jakiś czas na tym blogu, zapraszam. Jak trafiłeś pod post z 2014 roku? :)

      Delete

Post a Comment