sen o tornadzie i trawach
droga była długa, powrotna, ja jednak znałam trasę. jechałam rowerem, cała w wietrze, z płynem na koniuszku nosa i zimnem w niezimowych butach. jechałam, wracałam, i wiedziałam, że jeszcze dość daleko, zanim dojadę. w jednej chwili niebo zrobiło się zielone i ciężkie, jak przed największą sierpniową burzą, która ma w sobie znacznie więcej wilgoci i opiekuje się lekko gnijącymi już chmurami. jakiś głos, zbyt przejrzysty jak na tę aurę, odezwał się do mnie — jak pogodynka w głowie — sugerując, że powinnam zawrócić. spojrzałam w górę i zrozumiałam, że ma rację: po niebie wiła się trąba powietrzna. była cienka jak jelitko, ale potężna. posłuchałam głosu i już jechałam w przeciwną stronę, wiedząc, że to bezsensowna konieczność, z kokonem tornada próbującym wplątać mi się we włosy. i kiedy tak jechałam, ktoś kiwnął na mnie z żółtych wysokich traw, które posiały się wiosną w prześwitach lasu. była to blada, chuda rączka. okazało się, że należy do dziewczynki a ta zaprasza mnie do siebie. weszłam w trawy, gdzie siedziała jej młodsza siostra oraz ojciec dziewczynek — ciemnowłosy mężczyzna o żydowskiej urodzie i oczach jak u spłoszonego zwierzątka. wszyscy nosili kolorowe wełniane czapki i byli dla mnie bardzo mili. „nieźle się tu urządziliście” — powiedziałam nie wiadomo po co. a potem patrzyliśmy z traw na niebo, po którym kotłowało się tornado. byłam pewna, że jesteśmy tam bezpieczni.
"... tangere", rzekłabym...
ReplyDeleteNiezwykłe.
nie chciało się wracać, dlatego przespałam pół dnia!
DeleteJakie piękne płynne przejście od "oni" do "my"
ReplyDeleteżeby mi się działo tak jak mi się śni... może wypędziłabym swoją mizantropię? :)
DeleteUrzekające.
ReplyDelete