wesołe miasteczko



Zdarzało się, że wesołe miasteczko przyjeżdżało wczesną wiosną. Niebo często zaciągało się jeszcze na granatowo, między blokami z wielkiej płyty krzyżowały się trasy wiatrów i w niektórych prześwitach przestrzeni można było kłaść się na rozpędzonym powietrzu. Bloki do dziś mamy pastelowe, ale nie wiem co stało się z wesołym miasteczkiem: dokąd pojechało, jakimi drogami i czemu przestało wracać. Plac, na którym odciskały się w trawie ślady karuzeli, naszych adidasów i grubych kabli prowadzących nie wiadomo dokąd, dzisiaj podtrzymuje przy życiu sklep z koszykami, które się czyści i ustawia w równych rzędach, którym nie pozwala się skrzypieć. Wesołe miasteczko skrzypiało nawet kiedy spaliśmy w swoich łóżkach między mamami a tatami. Łóżka nie były w stanie utrzymać nas w zimie. Kołdry coraz częściej zsuwaliśmy na podłogę odkrywając kostki chudych nóg zagrzanych od biegania przez sen na bardzo długie dystanse. I kiedy wypadały nam oniryczne zęby, kiedy przez sen pukaliśmy do znajomych drzwi, za którymi pęczniały obce mieszkania a w kuchniach gotowały się zupy, których nie lubimy, wesołe miasteczko wydawało dźwięki, żeby wabić nas do siebie. Na wczesnowiosennym wietrze, który przepędzał śniegowe chmury, huśtały się smętnie żółte parasolki z ciężkimi siedziskami, tępo pobrzękiwała zardzewiała łańcuchowa. Jej krzesełka wiązano po zmierzchu w pęczki być może ze strachu przed tym, że przyjedziemy tam nocą, lunatykując, prowadzeni hipnotyczną siłą odśrodkową, która kosztowała niewiele a potrafiła namieszać nam w głowach i żołądkach. W drewnianym barakowozie długo paliło się światło. Przez zakratowaną, tłustą szybę wyglądały na świat opróżnione szklanki po kawie parzonej przed świtem i pitej łapczywie, na moment przed otwarciem lunaparku, z obowiązkowym poparzeniem ust i podniebienia, w którym smak kawy zostawał dzięki temu na dłużej ― w gruczołach ślinowych i nabłonku.


Chodziliśmy wtedy jeszcze w resztkach zimowych pancerzy. Nasze mamy wciąż nie prały rękawiczek i szalików na wypadek powtórnego zlodowacenia. Do czapki pachnącej włosami, hodowanymi w warunkach cieplarnianych przez cztery długie miesiące złożone z krótkich dni, nosiłam nowe trampki, które uwierały w pięcie, tworząc na skórze pierwsze pęcherze podobne do przezroczystych polnych kamyków, tylko miękkie. Pod bluzą pracowały dwie warstwy koszulek. Marzły nam nosy, ale pociły się karki — nasz umiarkowany kraj nie mógł się jeszcze zdecydować czym nas wykończyć. Zdarzały się jednak dni jednoznacznie ciepłe, prawie letnie, z wieczorami rozlanymi po niebie jak przesłodzona herbata i to one obiecywały nam wszystko, żeby potem dać niewiele poza kilkoma minutami pędu z odchyloną do tyłu głową. 


Tego dnia, w którym przełamywały się płaty powietrza, twardo-miękkiego jak brudna, długo ugniatana w dłoniach modelina, postanowiłam rozbić skarbonkę. Zawartość małej świnki wyjeździłam na łańcuchowej, bo było mi na niej najstraszniej i najmniej przytomnie. Wyobrażałam sobie, łamiąc powietrze czubkiem buta, że metal rdzewieje po cichu, w takiej głuszy, w której kruszeją też kości, kiełkują pokrzywy i znikają kałuże. Że przecież może mi się udać, mam jakąś szansę — krzesełko urwie się w końcu zanim skończą się pieniądze na żółte żetony z dziurką. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, później czeka mnie już tylko długi lot nad lasami i brakiem rzeki, żeby przed zachodem słońca być daleko: z twarzą czerwoną od wiatru wchodzić w las, wyrzucać z kieszeni ukradzione krążki z plastiku, które ktoś znajdzie, zabierze i schowa do pudełka na skarby. A ja, szczęśliwie, nie znajdę drogi powrotnej.


Comments

  1. Zanurzyłam się w Twoją prawie wiosnę, rozmigotaną, szaloną, a przecież dojmująco zwyczajną, tą zwyczajnością, od której teraz ma się dreszcze. I znalazłam tam siebie, już nie dziecko, wsród kołysania, skrzypienia i rdzy. Ty miałaś łańcuchową, ja miałam skocznię. Coś jakby je łączy?

    ReplyDelete
    Replies
    1. skrzypią, zwołują do siebie i ma się od nich myśli o spadaniu. to bardzo dużo połączeń, prawda?
      lubię to, że zamknęłaś tom Skocznią. jest w niej suma końców, początków i tego co pomiędzy-naszych wszystkich chceń, od których trudno się uwolnić, kiedy już je sobie pomyślimy.
      a tak poza tym... wiem jak jest na skoczni w Dunajcu! i na skoczni w Wiśle. byłam i tu, i tu. też mnie ciągnie na "ażur stalowych schodów", do myślenia i marzenia na wysokościach

      Delete

Post a Comment