na straganie

Na przykład ten fatalizm losu, że przecież każdy musiał być jakimś warzywem w niezdarnie inscenizowanym „Na straganieˮ Brzechwy, choćby się zaparł, zabarykadował małymi krzesełkami w kącie sali, obok zabawek logicznych i niekompletnych puzzli, zrobił procę z rajstop w kolorze pudrowego różu i strzelał z niej świecówkami ─ nie było chuja, to przedstawienie musiało wybrzmieć w każdym przedszkolu z zaciśniętych lub rozkrzyczanych gardeł, z dramatycznymi momentami zapominanego tekstu, z odklejaniem się papierowych, malowanych plakatówkami pomidorów, fasoli i kalarep od stylonowych koszul. I jeszcze z wzruszeniami mam, z nieobecnością tatów, z obecnością wujków, z poczęstunkiem w postaci pączków i dziwnie popękanej na wierzchu herbaty. Możecie spokojnie zapytać swoich przyjaciół, nie narażając się na śmieszność i nie odczuwając dziwności chwili: „Jakim warzywem w »Na straganie« byliście?”. Przypomną sobie na pewno: to i kilka pomniejszych szczegółów, niepozornych jak znaczek na szufladzie i haczyku pod ręcznik, rumianych jak policzki kolegi, który sikał w majtki, chropowatych jak dywan robiący odgniotki w kolanach. Ja byłam marchwią i do dziś pamiętam swoją kwestię: „widzieliście, jaka krewka!”, której nie krzyknęłam, chociaż namawiały mnie do tego podczas prób dwie wyższe ode mnie panie przedszkolanki. Do pewnego momentu, na tyle odległego w czasie od przedszkolnych wstydów, by zacząć odczuwać wstyd natury dorosłej, żyłam w przekonaniu, że marchewka mówi coś o rance, małej bruździe w ciele, z której sączy się coś pomidorowego i metalicznego. Mama, przykładając ciepły język do tej niespodziewanej bramy na świat, z której wciąż i wciąż wypływała górka zrobiona z miąższu malinowych ożarowskich, powiedziałaby pewnie: „to dlatego, że byłaś pryskana”.

Comments