pożar marketu w Działdowie





omijali autostrady i liczyli koniczynę: trzysta drugi,
trzysta trzeci kwiat. na wszystko był czas; ciemne skórki
w żytnim chlebie dowiozą już miękkie, w sandałach
ślady stóp. piętnaście lat temu widzieli tu łosia,
który wszędzie jest u siebie i było trochę tak,
jakby dali nura we włazy tajnych bunkrów, gdzie śpią
głupie dzieci pogubione w ciuciubabkach. nie kręć tylko
zbyt długo czarna korbką od szyb ― jeszcze wpuścisz do środka
nieporadne gzy, pył z topoli, wiatr w porcjach,
który kiedyś mógł mieszkać we włosach, ale teraz
poczułby się zrobiony na siwo. na granicy województw,
tuż za rzeką z pikseli robią postój, patrzą w dal, a tam
jakiś przekaz bez spacji od Indian, trzask pleksi. między szynkę,
rzodkiew a sałatę masłową, włożą dym, swąd gumowych flamingów,
atlas grzybów z „Naj” bez stron o maślakach, kwaśne jabłka
tym razem upieczone przed czasem

Comments

  1. Pierwsze zdjęcie mi się bardzo podoba
    Pozdrawiam i zapraszam do siebie! :)

    ReplyDelete
  2. To nie mit, ani wiejska legenda, ja naprawdę widziałam kiedyś łosia, choć są tu rzadkością. Ale nie liczę koniczyn... czasem tylko drzewa, kiedy jadę rowerem.

    ReplyDelete
    Replies
    1. kiedyś wielki łoś wyszedł na drogę autobusowi, który przemierzał trasę Łódź-Poznań przez Uniejów i Konin. panowała akurat ta nieprzyjazna dla wzroku szarówka i bałam się, że kierowca nie zareaguje. łosiowi tylko lekko dygnęły kolanka, ale odszedł powoli. my też pojechaliśmy dalej z nieco mniejszą werwą, uważając na zakrętach

      Delete

Post a Comment