ciemność



z autostrady widać o tej porze tylko zarysy pagórków — brzuchate śpiące zwięrzęta, ułożone z warstw ziemi i gnijących chwastów. przyglądam się im z tym pierwotnym rodzajem niepokoju, który dzieciom każe mocno zamykać oczy w ciemności gęstej jak krew. ledwo widoczny, brudnorudy słupek w polu to nie jest wcale ciepłe i czujne ciałko sarny a jedynie przeczucie jej obecności; ten dym zawieszony nad sadem to nie jest prawdziwy dym, jedynie powidok dziecięcej akwareli, dokończonej brudnym pędzlem. mijamy jastrzębie odwrócone do nas ogonami, ale być może to tylko kukły wypchane trociną, przybite na amen do klonowej sklejki, umieszczone tu przez miejscowego idiotę, który na nowo urządza świat. nic nie wiemy na pewno. miasta wysyłają łuny, ale to wszystko jeśli chodzi o światło. tutaj hoduje się mrok na niskich, przysadzistych grządkach, pod nieuwagę podróżnych, za ich plecami wygiętymi pod dyktando siedzeń. ciemność wisi pod białymi liśćmi w śliskich owocach, które w smaku są słodkie jak miodowy osad pod wieczkiem słoika. nocami gałęzie krzewów cicho trzeszczą od przepływającej w nich czerni. nad plantacją powstaje wtedy jednostajny szelest podobny do przemarszu tysięcy leśnych żuków, których pancerze przechowują w sobie próbki czarnej materii i księżycowego światła. w porze zbiorów zapala się tu najbardziej wątłe gwiazdy, zwołuje białe chmury zawieszone nocą nad lasami — tak powstaje pozór widoczności, który najdotkliwiej osadza się w zmęczonych źrenicach, rozszerzonych panicznie do niechybnego pęknięcia. w wąskie rydliny wysyła się ślepe kobiety o zwinnych dłoniach. zbierając ciemność czernią sobie smukłe palce, wypełniają linie papilarne substancją podobną do brudnej żywicy. te, które z łakomstwa próbują owoców, skarżą się potem na bóle kiełkujące w cebulkach włosów. ich siwe głowy czernieją z każdym dniem, upodabniając je do dziwnych indianek lub koron drzew zacierających się w mroku. kiedy ciemność wypełni w ich ciałach każdą niszę, zagnieździ się pod kolanami, w pępku, za uchem i nad górną wargą, ślepe kobiety kładą się posłusznie w piaszczystych dołach, które szykują dla siebie najpierw jak kury pod ścianami domów w największe upały. ziemia pod grządkami z ciemnością zawsze pachnie stęchlizną, więc kobiety śnią jeszcze, po raz ostatni, myszy rodzące się tuzinami na dusznych strychach, między nienoszonymi sukienkami, wydmuszkami żarówek a stertami zboża. umierają tam w ciszy a do ich ust kapie sok z ciemnych jagód — prawie dojrzałych, gotowych do rozsypania się po niebie, potrzebujących tylko odrobiny śliny zastygłej w kącikach kobiecych ust, które nie powiedzą nic więcej — bo i po co przegadywać ciemność.


odkrycia oczywistości.
powroty po rondzie.
nie trzeba już żadnych innych dróg.

Comments