rdza



do wsi nie da się wjechać nie mijając jakiegoś krzyża.

północ wybiega z lasu żółtą drogą, która latem wciąga koła ruskich rowerów kupionych na bazarze za bezcen. te rowery zawsze są za duże, za wysokie, żeby jechać na nich i się nie bać. dzieci sąsiadów mają takie dwa, z męską ramą i startą nazwą „ukraina” na resztkach granatowego lakieru. kiedy ścigają się do lasu i z powrotem wyglądają tak, jak gdyby gonili cyrk, który odjechał z końcem lata i nie przyjedzie już w te strony z powodu nieustannie zmieniających się map i widmowych rzek krzyżujących plany powrotów. jesienią żółta droga przechowuje w sobie ciche nurty kilku takich strumieni, które niosą błoto i wylinki jaszczurek porzucone dawno temu w ciepłym piachu. nikt tych błotnistych rzek nie nazywa, chociaż powracają do swoich koryt co roku. tutaj imiona rodzą się chyba ze strachu a północna droga jest za płytka, by mieć na sumieniu jakiegoś topielca.
dla miejscowych północ liczy się o tyle, o ile produkuje fronty atmosferyczne, animowane z wyprzedzeniem magiczną dłonią prezenterki, która zawsze pomija w narracji tę część kraju, o której tutaj mowa. i choćby obejrzało się z nieufności doniesienia ze wszystkich kanałów meteo, zawsze trafimy na tę samą ignorancję. każda prognoza pogody utwierdza nas w przekonaniu, że żyjemy w miejscu bez dolin rodzących wiatry, bez rusztowań pod mgły, bez przestrzeni powietrznej, którą mogłyby do nas dotrzeć chmury. kształty chmur znamy tylko z kredowego papieru encyklopedii ilustrowanych dla najmłodszych.

na styku piachu i asfaltu, u końca północnej drogi, postawiono krzyż w naiwnym niebieskim kolorze, każdej jesieni krzyż gubi kawałek siebie jakby chciał się posiać w tej jałowej ziemi, stać się rośliną inwazyjną, iść w szranki z czeremchą, barszczem sosnowskiego i nawłocią. nie wiem co wyrośnie z takiego obsiewu, nie uprawiałam nigdy rdzy ani religii. czasem na wiosnę podglądam mokrą ziemię przez barierkę ozdobioną margerytkami z wyblakłego plastiku, ale nic się w niej nie dzieje. pan bogdan, który chodzi po nocach do lasu mówi, że rdza kiełkuje do wewnątrz, aby nie mącić nam w głowach i w sercach. podobno wydaje rude owoce pachnące jak świeżo starty cynamon, z wyglądu brzydkie i chropowate, poukrywane w ziemi jak larwy chrabąszczy. bogdan robi z nich nalewki dla tych, którzy zamiast pić czystą, wolą się od środka ubrudzić. z jego domu wychodzą w noc korowody cichych, pijanych mężczyzn, którzy podążają żółtą drogą w stronę lasu. szukają porostów, kości zwierząt i gnijącego runa — po to tylko, żeby je zapamiętać. dla całej reszty oczu przeznaczono bezpieczny i czysty rumianek, babkę na rany i melisę na nerwy. jednogłośnie zdecydowano się na udawanie, że nie rdzewiejemy aż tak mocno od żadnej strony a ten niepokój, który zbieramy sobie nawzajem ze skóry najłatwiej zgubić w kąpieli z pokrzywy zwyczajnej. zwyczajnie, zmyć go gąbką.

Comments

  1. Uwielbiam gnijące runo. Po to właściwie chodzę do lasu, żeby się z nim mieszać.
    A na rowerach - jeździło się pod ramą, dawno. Tak dawno, że chyba dopiero za piętnaście lat miałaś się urodzić, pamiętasz?

    ReplyDelete
    Replies
    1. mnie, młodą autorkę, wożono tylko na kierownicy, ramie i bagażniku. na tym ostatnim efektownie wkręcałam kostki w koło!

      Delete
  2. Ech ... Pierwsze rdzewieją biodra, chwilę później entuzjazm ...
    Czy to dobrze, czy źle, że stara milość nigdy nie rdzewieje?

    ReplyDelete
    Replies
    1. Jejku, Magdo! Kto to może wiedzieć?
      Aaaaaaa!

      Delete
    2. jak coś nie rdzewieje, to chyba rośnie pod sterylnym kloszem, a to nie za dobrze! :)

      Delete
  3. piękne masz zdjęcia na instagramie !

    ReplyDelete
    Replies
    1. wszystkie są też tutaj, ale trudniej je sobie pooglądać :)

      dziękuję!

      Delete

Post a Comment