klatka Faradaya



dość szybko wsiadaliśmy do niebieskiej nysy
- chmura nie mogła czekać na nas długo,
bo już się zwieszała jęzorem ku lasom,
świerki prawie pachniały deszczem, cierpką śliną;
musieliśmy już ruszać, już zdjąć stopę z ziemi,
położyć ją na gazie, oddać nasze ciała
kiwaniu się na boki, nasze dusze z ozonu
śpiewowi Azerów ("gdybym teraz był dzieckiem i"),
a oczy kolorowej maskotce bez nosa,
brudnej, bo chmury zbieramy w suszy pól,
troszcząc się o tuman kurzu, o odpowiednie miejsce,
które zwykle wypada w środku wsi.

jedziemy, ale nie jest pewne,
czy nie wciąga nas w siebie jakiś omam,
słodki powidok z niedoboru krwi, bo były to w końcu
aż trzy długie fiolki. może rdza na drzwiach
to nie korozja, a strupy -
wystarczy zdrapać, zaboli, wytrącimy się
ze snu, wokół nitki, jak nierówne kryształy
i pod tą chmurą jeszcze nie sprawdzimy,
czy samochód to faktycznie klatka Faradaya,
czy może czeka nas śmierć na niebiesko,
jasny, szybki koniec, płonąca makatka
z kolorowej włóczki, wyjątkowa trudność w rozpoznaniu ciał,
z których każde jest lekko znaczone
świeżą kropką, śladem po szukaniu żył





Comments