potylica


nie była cicha i piękna jak wiosna, już bardziej
mokre przedmieścia miast, lutowe Zgierze,
noszone na twarzy co ma lat zero, sześć, siedem
lub siedemdziesiąt ― bez znaczenia raczej,
delegacją którego jest rocznika i jakie to reklamy
wchłaniała z płatkami bezczelna dziewczynka.
i tak przyjdzie tu w nocy jak już ci się uda
mieć wygodne ułożenie ciała, własną porcję chłodu
wciągniętą na poddasze sprytem. przyjdzie i ci zrobi
dołek w materacu, nachucha na kark, powie:
fajna miłość, co to ją sobie sklejasz z drobin
małpimi łapami, by kiedy skończy szkołę podstawową
dawać ją do cyrków i niech tam sobie radzi:
skacze po trapezach, jeździ monocyklem, niech szczeka
jak biały piesek z kryzą. możesz się wtedy wkurwiać,
czuć się nieco dziwnie, czuć się prawie tak,
jakby za plecami rosły ci rozmowy po to tylko,
by nagle ucichnąć, zrobić trochę miejsca
dla tego śmiałka, co wziął sobie za cel
twoją potylicę. po drugiej stronie ciebie
wiszą te same landszafty z jeleniem, żółte grzyby
rosną w mokrych pniach, a gdy idziesz do mnie
jest świeżo po burzy. stajesz stopą w sandałku
na płycie chodnika z niespodzianką: czarną wodą
przelaną w dół po słomkach. z przepełnionych gniazd
lecą martwe pisklęta. zbieraj je do siat, nigdy nie wiesz
czy się na coś nie przydadzą ― pod lusterkiem przecież
czeka miejsce po zielonym wunderbaumie

Comments