namiot


są miejsca bez pamiątek i mokre kościoły
zamknięte w niedziele i święta. to tam
rozbijemy namiot z cieniutkiego płótna,
by głośno się kochać, miażdżyć białym ciałem
pierwszą chłodną trawę. jeżeli ktokolwiek
przyjdzie zwrócić nam uwagę chrząknięciem,
to ten dziad, który twierdzi, że góry są jego,
a między domami nie ma czego szukać, chyba
że śmierci, łbów ryb, rozsypanych ziaren,
o które kiedyś biłyby się kury, lecz te
są już dawno przebrzmiałym cmoknięciem, śliną
lecącą na ceratę i na talerz z kośćmi.
wstań, o której chcesz ― dni to przecież kukły
porozkładane w bladym słońcu marca.
oddychaj pod sufit i zrób nam tutaj szklarnię
dla pieprzyków i włosów łonowych. rytm dnia
ocenimy po dźwiękach: jakieś zwierzęta
muszą tędy isć z pól. tysiąc przejść
i będziemy mieć względną pewność, że wokół
stoi dosyć łodyg, by zostać tubylcem ―
wbić śledzie głębiej w ziemię, trwać.

Comments

  1. Dawno mnie tu nie było, ale nie szkodzi. Mam porządną dawkę twojej poezji, kumulacja :) A że tak mi się podoba, i każdy tekst czytam po kilka razy, posiedzę tu sobie do zmroku.

    ReplyDelete
    Replies
    1. niech się zawsze czyta tak, że rano przychodzi w sekundę

      Delete
  2. Piękne zdjęcie i tekst. Wow. Lubię jak ktoś tak pisze. Pozdrawiam serdecznie z Krakowa

    ReplyDelete

Post a Comment