leśny
Druga klatka bloku czterysta pięćdziesiąt dwa miała swoje zwyczaje i nie lubiła, by ją pozbawiać rytualnych przyjemności. O piątej rano podłogi klatki pokrywały się warstwą lizolu i przez jakiś czas mogły się szczycić, intensywniejszym niż zwykle, odcieniem szarości. Była to jednak przyjemność z gatunku tych ulotnych, skatalogowana gdzieś pomiędzy ozonem w poburzowym powietrzu a zapachem maciejki. Jak to w życiu ― należało wciąż podnosić poprzeczkę. Klatka bloku czterysta pięćdziesiąt dwa sięgała zatem po więcej. Zdarzało się, że z rozmysłem psuła windę by posłuchać szybkich kroków dudniących na schodach, poddawała okna silnym wiatrom a wtedy na którymś z półpięter lądował zdezorientowany, siny gołąb. Gołąb jednym przestraszonym okiem obserwował klatkę, a klatka obserwowała gołębia, egoistycznie nie wskazując powrotnej drogi. Wszyscy czuliśmy, że klatka żyje tak jak my, że czasem drży od wewnątrz próbując złapać z nami kontakt, że stawia nam na drodze sąsiadki z ratlerkami na smyczy, żebyśmy spóźnili się do pracy, pobyli z nią trochę dłużej. Żebyśmy dali spokój z tą tymczasowością. Ja, zdaje się, wierzyłam w to najmocniej.
Była jeszcze jedna rytualna sprawa związana z naszą klatką ―
jako jej mieszkańcy mieliśmy w zwyczaju narzekać na Leśnego. Leśny, niezależnie
od pory roku, nosił sweter w kolorze przejrzałych gruszek, z wyszytą na brzuchu
sceną rodzajową z życia niezgrabnych jeleni. Dzieciaki, niemo strofowane przez
rodziców, próbowały ukryć radość z faktu, że Leśny również pachnie jak coś
przejrzałego, choć nie bardzo wiadomo do czego go porównać. Prawdziwym
zmartwieniem nie była jednak odzież wierzchnia Leśnego, ale zielonkawa poświata
wydobywająca się spod drzwi prowadzących do piwnic. Od kiedy stało się to, co
musiało się stać (gdyż zaplanowane zostało, jak sądzę, przez naszą sprytną
klatkę), Leśny zyskał dla mnie twarz schulzowskiego ojca, krnąbrnego Jakuba,
który spiera się z sobie tylko znaną siłą.
W mojej solidnie zamkniętej, ale dziurawej od strony drzwi
komórce, siedział gekon. Ciekawski pysk, śmieszne łapy, pstrokaty. Gekonów nie
widuje się codziennie a szczególną trudność sprawia wkomponowanie ich w obraz
spiętrzonych na starych sankach słoików z grzybami. Ja jednak znałam możliwości
klatki. I wiedziałam, skąd przyszedł. Z gekonem w zimnej dłoni poszłam w stronę
zielonej poświaty.
― (głośno, po kilku
próbach) Myślę, że zgubił się panu smok. Jeden z wielu smoków.
― (przez drzwi z
cienkiej dykty) To gekon. Gekon lamparci, eublepharis macularius.
W tonie jego głosu nie było ani kpiarstwa ani pouczenia.
Zabrzmiało to tak, jakby codziennie udzielał wykładu z herpetologii dla mniej
zorientowanych właśnie w tym miejscu, z nieurodziwej piwnicznej katedry,
niewidoczny dla oczu słuchających. Otworzył drzwi z większą nieśmiałością niż
ja w nie zapukałam.
― Wiem. Ten smok to tak tylko…(zaglądając przez ramię do wnętrza) Wiedziałam, że będzie pan
zmuszony mnie poprawić a to oznaczało rozpoczęcie rozmowy, a to z kolei…
― Są niesamowite, no nie? To dlatego „tak tylko” ci się
powiedziało. Są tak niezwykłe, że mógłbym je wszystkie nazywać smokami. Tylko,
że takie kłamstwo porobiłoby im coś z tożsamością, no nie?
― No nie… wiem. Nie jestem pewna, czy gekonom zależy na
pojęciowym porządku i samookreślaniu się.
― Każdemu powinno zależeć.
Wziął ode mnie eublepharisa maculariusa, odwrócił się na
pięcie i drobiąc kroczki udał się w głąb obszernej piwnicy zostawiając otwarte
drzwi. Widziałam teraz, że była naprawdę duża jak na naszą klatkę. Ja w swoim
klaustrofobicznym kwadracie z trudnością upchnęłam słoiki. Może samoistnie
rozrastała się od środka? Poczułam się zaproszona, ruszyłam za Leśnym.
Wchodząc, kopnęłam niechcący stalowe wiadro. Metaliczny hałas rozniósł się po
piwnicy a na samym dnie zadygotały ciałka martwych myszy.
― (nie odwracając
się) Karmię nimi Felixa. Wiem co chcesz powiedzieć! Pewnie sobie myślisz,
że to imię dla mięczaka, no nie? Ale Felix wcale nie jest mały jak orzeszek. To
pyton tygrysi, albinos.
― Ani przez chwilę nie pomyślałam o nim w ten sposób,
przysięgam.
― (siadając na
łóżku wkomponowanym z rozmysłem w ścianę wypełnioną akwariami i terrariami) Tutaj każde ma imię. Tak po prostu jest dobrze. Myślę, że imię unieruchamia
każdego ale w sposób, z którego jest się zadowolonym. Felix, od kiedy jest
Felixem, czuje się bezpieczniej. I lepiej sypia.
― Lepiej sypia! Jak zachowuje się wąż cierpiący na
bezsenność?
― Tak samo jak wąż przyjmujący odpowiednią porcję snu.
Po prostu wiem, że raczej kiepsko się wtedy czuł, no nie? Dlatego nadałem mu
imię.
Rozmawialiśmy tak, podświetlani zewsząd na zielono, jakby to
wszystko śniło się mojej ciężkiej od dusznego powietrza głowie. Poza piwnicą
naszej klatki, gdzieś powyżej, budowano nowe drogi. Zdzierano stary asfalt, kładziono
nowy, łączono ze sobą odległe części miasta i wypełniano trawniki brukową
kostką. Tymczasem korzenie naszej klatki, rozrastające się dzięki Leśnemu,
zaprzeczały upływowi czasu. Woda spokojnie bulgotała w akwarium z żółwiami
wodnymi i było mi tak, jakbym w dziwnym zahipnotyzowaniu miała tu zostać na
zawsze.
― Zamyśliłaś się. Mówiłem ci, że wśród imion można się
poczuć bezpiecznie.
― Jak w lesie
― W lesie też wszystko ma swoją nazwę. Oprócz śmieci,
no nie?
― No tak.
Jedno było pewne ― klatka przepadała za Leśnym. Dogrzewał
przecież jej stare stopy szczelnym plastrem akwariów, co było nieocenioną
uprzejmością przed zimą, która kiedyś w końcu musiała nadejść. Zdawało się też,
że nazwane przez Leśnego gady, wszelkie pytony, warany z Komodo, traszki i
kameleony z wyłupiastym okiem, że one wszystkie ocalają coś, co odchodzi, a
może już odeszło? Leśny podarował naszej klatce nowe dinozaury. Bez wątpienia ―
zyskaliśmy własnego demiurga. Byliśmy klatką nieśmiertelną w czasie i w
szarości poprzetykanej zielenią.
przed świętami jeszcze bardziej dziecinna.
Comments
Post a Comment