ślina


dziwna biała niedziela, na tacę pieniądz z soli,
który można dać pod język koniom
lub rozpuścić w maśle. zanim jednak msza
w intencji atopowej skóry, zajadów
i maści z tygryskiem, już sunie ku nam babcia
z mokrym kciukiem, który ssała jak kostkę z kurczaka
ubitego na smutno, bo akurat ten
patrzył mądrzej, czasem nawet w niebo
z czarną kropką słońca jak z ptasią źrenicą.

nie mamy żadnych szans, by tę sadzę z policzka
donosić do wieczora, zmyć ją nad kałużą
— tutaj każdy deszcz przegra ze śliną,
słońce z dmuchaniem na zimne a mróz
przyjdzie zaraz po dłoniach prababki.
ten zapach jeszcze do nas wróci, wyrośnie
na skórze lizanej w ciemności, jak zaczyn
pod ciemny, żytni chleb, gryziony i wypluty,
lepiony wciąż na nowo z grud. znajdź coś
bliższego słowom od kawałka skórki,
zabranej wczesnym jabłkom, chowanej trzy dni
między kłem a trzonowcem

Comments